Pętla z Siwej Polany przez Wołowiec i Jarząbczy Wierch to wycieczka, na którą zaplanować trzeba cały, najlepiej długi, letni dzień. Trasa prowadzi w sumie przez 6 wierzchołków i oferuje niezapomniane widoki na dziesiątki tatrzańskich szczytów. Nie spotkacie tutaj tłumów, które skupiają się wokół Giewontu, Morskiego Oka, czy Czarnego Stawu Gąsienicowego. Jeżeli szukacie wytchnienia, niezwiązanego z fizycznym wypoczynkiem, to Tatry Zachodnie dadzą wam wszystko, czego potrzebujecie

Dolina Chochołowska

Wycieczkę na Wołowiec i Jarząbczy Wierch rozpoczynam na Siwej Polanie. Znajduje się tutaj kilka sporych parkingów, wszystkie w cenie 20 zł za dzień. Dojeżdżam do końca drogi i zostawiam samochód na ostatnim z nich, żeby nie wydłużać pięciokilometrowego, asfaltowego odcinka, który mam do przejścia. Na szlak wyruszam o 4:00, do wschodu słońca pozostało mniej więcej pół godziny, więc obejdzie się bez czołówki. Płaską drogą idę najpierw wzdłuż Siwej Wody, a następnie wzdłuż Chochołowskiego Potoku. Cisza, spokój, nie licząc huku wody rozbijającej się o kamienie. Po niecałej godzinie marszu docieram na Polanę Huciska, gdzie mijam kilka bacówek i rozstaję się z asfaltową nawierzchnią. Dolina nieco się zwęża, a na drodze pojawia się coraz więcej kamieni. Mijam Wielki Kopieniec, nad którym ciągle jeszcze wisi księżyc, a następnie odejście czerwonego szlaku na Trzydniowiański Wierch, przez który zamierzam wracać. Właściwa pętla zaczyna się więc dopiero w tym miejscu. Po kolejnym kilometrze marszu jestem już na Polanie Chochołowskiej, gdzie wzdłuż drogi „porozrzucane” są  zabytkowe, pasterskie szałasy, a następnie zatrzymuję się na krótką chwilę przy największym schronisku w polskiej części Tatr.

Grześ i Rakoń

Ze schroniska w stronę Grzesia ruszam żółtym szlakiem, wzdłuż Bobrowieckiego Potoku.  Jestem już 8 kilometrów od parkingu na Siwej Polanie, ale dopiero teraz teren zaczyna się odczuwalnie wznosić. Spacer w końcu zamienia się w górski wypad, a z każdym krokiem widać coraz więcej. Za odejściem na Bobrowiecką Przełęcz otwiera się wspaniały widok na Jarząbczy i Starorobociański Wierch. Kawałek dalej, po wejściu w piętro kosówki dostrzegam na horyzoncie Babią Górę, jednak będąc w Tatrach, ciężko zachwycać się odległym Beskidem Żywieckim. Po godzinie i dwudziestu minutach od wyjścia spod schroniska staję na pierwszym dzisiaj wierzchołku. Wprawdzie wysokość Grzesia (1653 m n.p.m.) nie przystaje do innych szczytów w okolicy, ale widoków nie sposób mu odmówić. Mogę zobaczyć stąd niemal całą swoją dalszą trasę, od Rakonia przez Wołowiec, Łopatę, Jarząbczy, Kończysty i Trzydniowiański Wierch. Patrząc na zachód, niemal na wyciągnięcie ręki mam Hrubą Kopę, Banówkę i Pachoł. Przede mną jeszcze sporo drogi, więc mimo chęci nie zatrzymuję się tutaj na dłużej. Schodzę niebieskim szlakiem na Łuczniańską Przełęcz, gdzie wygodną, kamienną ścieżką wśród kosówki w miarę szybko pokonuję kolejne metry. Przy słonecznej pogodzie, z doskonałą widocznością i delikatnym wiatrem idzie mi się rewelacyjnie. Po lewej stronie, w oddali widzę szałasy na Polanie Chochołowskiej, zredukowane teraz do postaci ledwie dostrzegalnych kropek. Z drugiej strony szlaku, w dole, u podnóża skalnych ścian pobłyskują tafle Rohackich Stawów. Po godzinie marszu w takich okolicznościach przyrody jestem na szczycie Rakonia (1879 m n.p.m.). Z tego miejsca masywna sylwetka Wołowca wydaje się jeszcze bardziej potężna. Podobnie jak, budzące respekt ostrymi szczytami i skalnymi urwiskami, Rohacze. Na szczycie robię 15-minutową przerwę. Po zrobieniu kilku…kilkunastu…no może kilkudziesięciu zdjęć, doładowany kanapką i turbo-batonem ruszam w dalszą drogę.

Wołowiec i Jarząbczy Wierch

Z Rakonia na szczyt Wołowca mam do przejścia nieco ponad kilometr. Początkowo idzie się całkiem przyjemnie, potem zaczynają się schody… Dosłownie i w przenośni. Sztucznie utworzone stopnie mają stanowić zabezpieczenie szlaku przed rozmywaniem i przeciwdziałać wydeptywaniu coraz szerszej drogi na szczyt. Takie rozwiązanie z pewnością ma sens ze względu na bezpieczeństwo turystów i ochronę przyrody, jeżeli chodzi jednak o wygodę podchodzenia, nie jestem fanem tego typu rozwiązań. Słońce również daje mi się we znaki coraz mocniej. Najwyższy czas na krem przeciwsłoneczny. Otwieram więc plecak i orientuję się, że krem…został w samochodzie. Za to niedopatrzenie przyjdzie mi jeszcze zapłacić. Póki co z ochłodą przychodzi wiatr, a ja po kolejnej godzinie marszu melduję się na wierzchołku Wołowca (2064 m n.p.m.). Każdy kolejny szczyt, wyższy od poprzedniego pozwala mi zobaczyć coraz więcej. Ze stanowiącego doskonały punkt widokowy Wołowca widzę niemal całe Tatry, od Osobitej na zachodzie po Lodowy Szczyt strzegący wschodniej części pasma. Rohacze wydają się być teraz na wyciągnięcie ręki, a kiedy spojrzę na południe, na horyzoncie majaczy pasmo Niżnych Tatr. Przez ten wierzchołek nie da się tak po prostu przejść, cyknąć selfiaka i lecieć i dalej. Po dłuższej chwili spędzonej na szczycie schodzę czerwonym szlakiem w kierunku Łopaty. Odcinek pomiędzy Wołowcem a Jarząbczym Wierchem to najbardziej wymagający fragment mojej dzisiejszej trasy. Jest trochę stromych zejść i zsuwających się spod nóg kamieni, ścieżka momentami robi się naprawdę wąska i w kilku momentach trzeba podeprzeć się rękoma. Wszystkie te trudy rekompensują mi widoki na lśniące w dole Jamnickie Stawy (Jamnicke Plesa) oraz górujące nad nimi Jarząbczy Wierch i Raczkową Czubę, a po odwróceniu głowy na Baraniec, Rohacze i Wołowiec. Słońce dalej pali, wiatr dalej chłodzi, widoczność ciągle 10/10. Aby nie było zbyt kolorowo, muszę wspomnieć, że z wysokości 2064 m zszedłem na 1850, a Jarząbczy Wierch, na który właśnie zmierzam, liczy sobie 2137 m n.p.m. Podejście na szczyt to 250 metrów przewyższenia na odcinku pół kilometra i tutaj klimatyzacja wiatrowa nie daje już rady. Ten fragment potrafi dać w kość, ale to pierwszy i ostatni tak wymagający odcinek dzisiejszego dnia. Po kilku krótkich postojach wdrapuję się w końcu na najwyższy punkt zaplanowanej trasy. Nie wiem, w jakich okolicznościach zniknęła stąd tabliczka z nazwą i wysokością szczytu, ale w zasadzie…dobrze, że zniknęła. Wcześniej wprowadzała turystów w błąd, gdyż nie znajdowała się na głównym wierzchołku Jarząbczego Wierchu. Tak czy inaczej, przyszedł czas na trzeci i ostatni, dłuższy postój dzisiejszego dnia. Teraz mogę spojrzeć z góry na całą, przebytą do tej pory drogę. Z tej perspektywy Wołowiec i Rakoń wydają się być oddalone od Jarząbczego Wierchu trzy razy bardziej, niż są w rzeczywistości, a droga biegnąca pod szczytem Łopaty zmieniła się w cienką, żółtą nitkę. Z bliska mogę natomiast przyjrzeć się sylwetce Starorobociańskiego Wierchu, Raczkowej Czubie oraz wierzchołkowi Bystrej. Spoglądam również na kolejny punkt mojej trasy, Kończysty Wierch znajdujący się ponad 130 metrów pode mną. Mimo że jego wysokość również sięga ponad 2000 metrów, z Jarząbczego Wierchu wygląda jak łagodny, beskidzki pagórek. No cóż, jak wiadomo, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a w Tatrach to powiedzenie działa z co najmniej zdwojoną siłą. Po półgodzinnym odpoczynku zbieram się do dalszej drogi.

Kończysty, Trzydniowiański i powrót do Chochołowskiej

Początkowo szlak z Jarząbczego Wierchu prowadzi mnie w dół dość ostrym zejściem. Kiedy droga wypłaszcza się przed Kopą Prawdy, wiem, że najbardziej wymagające i strome odcinki trasy mam już za sobą. Następnie równą, szeroką drogą, z widokiem na Raczkową Dolinę zmierzam na Kończysty Wierch. Podejście na szczyt z Jarząbczej Przełęczy jest łagodne, na górę dostaję się więc dość szybko i po raz ostatni tego dnia staję na wysokości (nieznacznie) przekraczającej 2000 m n.p.m. Na Kończystym (2002 m n.p.m.) spotykam się z trochę większym ruchem, niż do tej pory, ale w dalszym ciągu trudno powiedzieć, że w tym miejscu przewalają się tłumy. Dla części osób, podchodzących tu bezpośrednio z Chochołowskiej, Kończysty Wierch jest głównym celem wycieczki, dla innych to przystanek w drodze na Starorobociański Wierch. Sam przez chwilę rozważam wydłużenie trasy, w końcu to tak niedaleko, a masywna, ostro wznosząca się ku górze sylwetka Starorobociańskiego wygląda niezwykle kusząco. Niemal słyszę, jak mówi: „No dawaj stary, jeszcze tylko jedno podejście”, ale tym razem odpuszczam. Kark i ręce spalone, butelki termiczne opróżnione, a słońce pali coraz mocniej. Wszystko wskazuje na to, że trzeba trzymać się pierwotnego planu. Z Kończystego schodzę zielonym szlakiem w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu. Znów wkraczam na schody, które staram się pokonać jak najszybciej i  dalej płaską drogą docieram do ostatniego dzisiaj, ale krótkiego i niezbyt wymagającego podejścia. Z Trzydniowiańskiego Wierchu (1758 m n.p.m.) mogę zobaczyć większość swojej trasy i jeszcze raz spojrzeć na wszystkie szczyty, które udało mi się dzisiaj odwiedzić: Grzesia, Rakoń, Wołowiec, Jarząbczy i Kończysty Wierch. Za mną kawał drogi, ale do parkingu na Siwej Polanie zostało mi jeszcze 9 kilometrów z sumą zejść powyżej 900 metrów. Schodzę czerwonym szlakiem w stronę Polany Trzydniówka i z utęsknieniem wypatruję piętra lasu, które dałoby mi chociaż trochę cienia. Po pewnym czasie przekonuję się, że złudna to była nadzieja, bo promienie przedostające się między koronami drzew w dalszym ciągu starają się mnie zgrillować. Schodzę czym prędzej do doliny i po delikatnym schłodzeniu się wodą z Chochołowskiego Potoku wracam do samochodu. Na parkingu melduję się o 18:00. Za mną 29 kilometrów, 6 szczytów i 14 godzin marszu. Przede mną zapewne wizyta w aptece. Czy było warto? Absolutnie!

🅿️ https://maps.app.goo.gl/ojokV9tvXUVK3pLi8?g_st=am

Trasa przez: Schronisko PTTK na Polanie Chochołowskiej | mapa-turystyczna.pl